Autor: A.Mason | piątek, 04 stycznia 2008 - 23:50
Kategoria: Publicystyka

No i stało się. Życie, prześcignąwszy mnie w moich najnieśmielszych marzeniach, pokazało mi ogon, a następnie odwróciło się i zionęło we mnie ogniem, niczym jakiś niezbyt zachwycony moim widokiem smok. Leżę teraz na asfalcie, wiele się od niego nie odróżniając, bo spalonym. Każdy, nieobeznany ze zwyczajami tutejszych smoków, przechodzień może mnie podeptać i nawet nie musi przepraszać za nieuwagę.

Spalonym jest nie tylko ze smoka, ale bardziej jeszcze ze wstydu, któren mnie ogarnia, gdy po mnie przechodzi kobieta, do której bardziej przynależna jest sukienka, czy też spódnica niźli spodnie. Czerwienieję ze wstydu patrząc w… niebo i widząc majt… ające po niebie chmury. Na chwilę zaczynam odróżniać się od czarnego asfaltu i wtedy zaczynam obrywać po łbie za podglądactwo. Nie jest źle, jeśli obrywam parasolką, tudzież torbą z zakupami, gorzej, gdy obrywam czerwoną torebką. Damską.

No właśnie.

A wszystko zaczęło się od tego, o czym mogliście przeczytać u mnie już wcześniej – kupiłem, ku swojej zgubie, „Ferdydurke”. I postanowiłem kupić Gałczyńskiego. I jak to zwykle w życiu bywa, to spłatało mi psikusa i już w dwa dni po postanowieniu udało mi się wieszcza zanabyć. W taniej, co prawda, książce, i starej, ale jednak był.

Ale nie to stało się moim nieszczęściem, ani fakt, że zakupioną książkę z nudów wspomniałem przeczytawszy ją drugi od dawna raz. Były to „Listy z fiołkiem” – zbiór listów obywatela Karakuliambra zawsze tytułowanych „Szanowny Obywatelu Redaktorze!”.

W jednym z wyżej wspomnianych listów Karakuliambro pisze do Redaktora w sprawie portfela, co go mu gdzieś w czasie uroczystości wcięło, przez co zasoby pieniężne oraz pamiątkowe listy, obywatel piszący zmuszony jest nosić w damskiej torebce swojej nieboszczki ciotki. Czy czerwonej? Nie wiem, ale mniemam, że coś w okolicy tego koloru, gdyż jak pisze Karakuliambro, jego torebka stała się przedmiotem szyderstw wszystkich lokatorów domu. Na zakończenie zapytowywuje on (K., bo przecież nie dom), czy „wolny mężczyzna na wolnym kontynencie nie może nosić damskiej torebki? Czy wszystkie poczynania muszą być wyszydzane”?

Śmiech mnię wziął wielki, gdy przeczytałem powyższe, bo natychmiast skojarzyłem sobie to ze sprawą czerwonej torebki obywatela Tinky Winky, Teletubisiem zwanego i przez panią Ewę Sowińską zbadanym mającym być na okoliczność homoseksualizmu.

Śmiech mnię wziął, gdyż wiedziałem, że będę miał świetny wpis w bloga.

Ale nieszczęściem nie zabrałem się za pisanie w porę, co okazało się katastrofą nieprzebolałą przeze mnie, bo dziś został mi podsunięty pod nos news, że w rankingu „2007 Idiot of the Year” zorganizowanym na swoim blogu przez Emila Steinera, redaktora dziennika „Washington Post”, trzecie mniejsce zajęła… „Ewa Sowinska of Poland!”!

Oczywiście nie posądzam Was, że nie będziecie wiedzieli za co…

Cytat za "Wprost":

Sowińska, w rozmowie z dziennikarzami "Wprost" rozważała powołanie zespołu psychologów do sprawdzenia, czy Tinky Winky, postać z brytyjskiej bajki dla dwulatków, nie jest gejem, skoro nosi czerwoną torebkę, a antenka na jego głowie jest trójkątna.

Sprawa obiegła niemal wszystkie światowe media, od Australii po Amerykę.

I jak tu teraz poważnie potraktować mój pomysł podsunięcia pani Sowińskiej rzeczonego wyżej zbioru listów, celem usunięcia i wymazania imć Gałczyńskiego z kanonu lektur szkolnych?

Nawet w Ameryce nie wezmą mnie poważnie…

 

 

 

Autor: A.Mason | środa, 02 stycznia 2008 - 21:49
Kategoria: Publicystyka

No i na koniec roku, jak zwykle polazłem do księgarni. Hmm… Źle… Powinienem napisać – jak zwykle poszedłem do księgarni, a było to na koniec roku. Niby różnica niewielka, ale przynajmniej żaden wprawny czytelnik mojego bloga nie zarzuci mi, że chodzę do księgarni tylko na koniec roku.

Chociaż wziąwszy pod uwagę tempo, w jakim od jakiegoś czasu czytuję książki, wcale nie byłoby nierozsądnym skakać do sprzedajni książek tylko raz w roku.

No, ale cóż, poszedłem do tej lubelskiej księgarni… dziwne, ale ciekawe rzeczy przytrafiają mi się tylko w lubelskich księgarniach. Fatum jakie, czy co?

No więc nie napiszę już, że poszedłem do księgarni, bo bym się powtórzył, a tu przecież nie o wierszówkę chodzi, tylko o to, żeby czytelnik miał co czytać.

Przejdę kawałek dalej i dojdę do tego, że doszedłszy do kasy położyłem wybrane przeze mnie książki na ladzie. Oczywiście, po to, żeby je kupić, bo książek z reguły nie sprzedaję, co najwyżej oddaję za freeko potrzebującym.

Położyłem na ladzie i jak zwykle zapytałem… Od dziesięciu lat co poszedłem do księgarni pytałem, bo nie miałem, a zależało mi, żeby mieć. Tylko że w księgarni nigdy nie mieli, a jak mieli, to ja nie miałem… pieniędzy.

To zapytałem:

– A „Ferdydurke” mają oni?

A oni… właściwie to były one… w liczbie jeden:

– Chwileczkę, sprawdzę.

I zaczęła sprawdzać.

„Ha!” zaśmiałem się w duszy, bo mnie się śmieszno zrobiło. Nigdy nie mieli, nawet jak sprawdzali.

– Proszę – powiedziała księgarnia (to ta pani, co sprzedaje w księgarni, jakby kto nie znał podstaw polskiego).

Księgarnia powiedziała „proszę”, Ferdydurke zaległa na ladzie, a mnie zatkało.

Mina mnie zrzedła, a pani księgarnia niezrażona kontynuowała:

– Sukces byłego ministra Giertycha.

No i faktycznie, dziesięć lat nie było, a teraz Roman mi załatwił, że było. Wystarczyło książkę wypieprzyć z kanonu lektur szkolnych, a już ludzie znów zaczynają ją czytać z przyjemnością, a nie ze szkolnym przymusem. A jak wiadomo, popyt czyni podaż, więc książkę bez problemu można dorwać już na półkach.

Nawet po tym, jak ustąpił ze stanowiska, trzeba przyznać, że nie bez kozery zawsze prezesa LPRu lubiłem.

Hmmm, a wiecie, że to nie byłby wcale zły pomysł, żeby tak wypatroszyć cały kanon lektur szkolnych i zamienić go innymi? Ludziska zaczęli by znowu czytać klasykę, co to wszyscy ją znają, a nie czytają… I tak co jakiś czas nowe lektury do kanonu, a stare do czytania ludziom…

Tylko o co ja teraz mam pytać w księgarniach?…

…Może o Gałczyńskiego?