Długo nie dodawałem nic w blogu. Niestety, zwaliło mi się na głowę trochę rzeczy, a pisać tylko po to, żeby dokonać jakiegoś głupiego i krótkiego wpisu wydaje mi się nie fair wobec czytelników. Ten wpis ujrzałby światło dzienne kilka dni temu, gdyby nie to, że w połowie pisania coś mnie tknęło i ostatecznie postanowiłem zakończyć prace nad nowym layoutem Nocarza, strony Magdaleny Kozak. Trochę czasu mi to zajęło, ale warto było. Efekt mojego działania możecie obejrzeć sami. Teraz Madzik nie będzie miała już żadnej wymówki, skoro może swoją stronę aktualizować bez mojego udziału ;-)
Mam nadzieję, że okres mojej niebytności na blogu wynagrodzi Wam nieco dłuższy wpis. Jest to właściwie recenzja zbiorcza trzech obejrzanych przeze mnie ostatnio nieanglojęzycznych filmów („Labirynt Fauna”, „Historie kuchenne” i „Nigdzie w Afryce”). To, co zaskoczyło mnie, to jedna cecha wspólna, pomimo że każdy z filmów jest innego pochodzenia. Tą cechą jest pewna sielskość i brak pośpiechu. To nie były filmy akcji, gdzie coś wybucha już w pierwszej scenie. I pomimo, że sielankowość momentami sprawiała dla mnie wrażenie dłużyzn, wszystkie trzy filmy warte są obejrzenia. Miłego czytania.
Mnie to zupełnie nie przeszkadza, ale Wam może, więc od razu uprzedzam – krytyk filmowy ze mnie dupa, a nie trąbka jest. Rzadko kiedy zdarza mi się oglądać filmy, do kina chodzę raz na ruski rok, a w telewizji, kiedy akurat mam służbę, najczęściej puszczają tylko seriale. W domu telewizor mi się tylko kurzy, nawet ścierać go przestałem, bo po co? Na szczęście przed afilmacją ratują mnie koledzy, którzy czasem wezmą na służbę jakieś filmy DVD. Ratują mnie też gazety z filmami, ale tam zwykle starocie dają.
Mimo to w zeszłym tygodniu urządziłem sobie maraton (jak na mnie to był naprawdę maraton) filmowy. Zaczęło się od hiszpańskiego filmu „Labirynt Fauna”, na który poleźliśmy kiedy już na cotygodniowym spotkaniu fantastów wrocławskich nie było o czym gadać. Że to mi było mało, aby mieć porównanie, w domu oglądnąłem jeszcze dwa: szwedzkie „Historie kuchenne” i niemieckie „Nigdzie w Afryce”. Europejskie, wielokrotnie nagradzane kino.
Z wspomnianych przeze mnie wyżej filmów najmniej spodobał mi się film niemiecki. Zaskakuje mnie, że zyskał on Oskara za Najlepszy Film Nieanglojęzyczny, bo że Niemcy obsypali ten film swoimi nagrodami to nic dziwnego. Nie powiem, wizualnie prezentuje się ten film wyśmienicie, powiedziałbym nawet, że aż za bardzo wyśmienicie. „Nigdzie w Afryce” oglądałem jak film krajoznawczy, bo fabularnie niestety nie potrafił przykuć mojej uwagi na dłużej. Nie chodzi o to, żeby historia opowiedziana w filmie była zła. Mała Regina, żydówka, wraz z matką – Jettel, w 38 ucieka z Breslau do Kenii, żeby dołączyć do Waltera, ojca pracującego tam na farmie. Mamy więc na początku filmu sceny z przedwojennym Wrocławiem, oraz obrazem tego, co się wtedy działo. Następnie przenosimy się do Afryki, gdzie do nowych warunków życia próbują się zaadoptować Regina i Jettel. Oczywiście nietrudno się domyślić, że nawet w Kenii wojna w końcu dosięga naszych bohaterów. Jeżeli dodamy do tego sceny „dramatyczne” – chorobę Waltera, konflikt małżeński, wybuch wojny, oraz sceny afrykańskiej rzeczywistości, otrzymujemy materiał na film wybitny.
A jednak ja nie jestem w stanie tak ocenić tego filmu. Wybitne dzieło niemieckiej kinematografii – tak, ale że jest arcydziełem kinematografii światowej z pewnością bym nie powiedział. 133 minutowy film nie zostawił na mnie żadnego mocniejszego wrażenia, ponieważ zwyczajnie był zbyt długi, a sceny (w teorii) dramatyczne, zostały z emocji wyprane. Czułem się jakbym słuchał historii człowieka, który przeżył dramatyczne wydarzenia, ale później opowiadając nie potrafi przekazać emocji tamtych czasów. Taka opowieść przy kawie „Cześć jak leci? Dawno się nie widzieliśmy, co się z tobą działo?”.
Jeśli taki był zamysł reżyserski (bo przecież historię poznajemy dzięki opowieści Reginy), to moim zdaniem taka realizacja filmu była błędem. Film się po prostu ogląda, a później zapomina „wszystko”, oprócz scenerii.
„Historie kuchenne” opowiada historię prostą jak budowa cepa. Szwedzkie przedsiębiorstwo HCI, prowadzące badania mające na celu opracowanie optymalnego układu sprzętów i mebli w kuchni, postanawia zbadać w jaki sposób poruszają się samotni mężczyźni.
Zanim opiszę co będzie dalej przerwę, żeby wyjaśnić, że film oglądałem z płyty DVD dołączonej do magazynu „Sukces”. Zacytuję dwa fragmenty z opisu filmu: „Obserwtor wysłany do kuchni ochotnika (mieszkańca Oslo) siada w rogu mieszkania na wysokim krześle i patrzy. Mężczyźni nie mogą ze sobą rozmawiać. Już sam komizm takiego przedsięwzięcia rzuca na kolana, ale dopiero w połączeniu z niesamowitym skandynawskim humorem tworzy mieszankę wybuchową” oraz „Chyba pierwszy raz twórcy z północy pokazali piękno przyrody Szwecji”.
Zastrzelcie mnie, ale chyba oglądałem zupełnie inny film. Specjalnie sprawdziłem w Wikipedii, gdzie leży Oslo. Wyszło mi, że w Norwegii… Jeżeli dodamy do tego jeszcze fakt, że groteskowość sytuacji wyjściowej stanowi tylko pretekst do głębszej opowieści, a piękna przyrody tam naprawdę nie da się uświadczyć, to autora sukcesowego blurba utopiłbym w wyschniętej studni.
Nie oznacza to, że w filmie nie ma humoru, wręcz przeciwnie jest go sporo i były momenty kiedy wręcz rechotałem ze śmiechu. Ostrzegam jednak nie ma tu dowcipów, ani gagów, bo nie to było myślą przewodnią filmu. „Historie Kuchenne” to dobra, bardzo pogodna i pełna humoru, ale życiowa opowieść o przyjaźni rodzącej się pomiędzy dwoma mężczyznami. I dlatego warto ją oglądnąć.
A teraz o filmie najważniejszym.
„Labirynt Fauna” to historia dwunastoletniej Ofelii, półsieroty, której matka oddaje się pod opiekę kapitana Vidala, oficera frankistowskiej armii. Jest rok 1944, a fabuła rozgrywa się gdzieś na prowincji w Hiszpanii. Oglądając trailer filmu spodziewałem się czegoś w rodzaju „Kronik Narnii”, fantazyjnego świata, który będzie musiała zbawić główna bohaterka. Oczekiwałem całej masy dziwnych stworzeń, od tytułowego Fauna, przez wróżki, czarownice, lwy, szafy, gobliny, trolle, czy inne różne hobbity… Ku mojemu ogromnemu zdumieniu, fantastyczne stwory występujące w filmie del Toro, można policzyć na palcach, a jeśli trochę oszukać, wystarczyłaby jedna ręka. Co ciekawe, wcale nie zaszkodziło to filmowi, wręcz przeciwnie, dzięki oszczędnej kreacji fantastycznych stworzeń, nie zrobiła się z filmu bajeczka dla dzieci. Jeżeli dodamy do tego klimat, który porównałbym do połączenia obrazów Goi z Dalim, dostajemy bardzo świeży i ciekawy obraz.
„Labirynt Fauna” niestety okazał się też filmem niezwykle brutalnym, podchodzącym nawet pod gatunek horroru, więc o żadnym rodzinnym wypadzie do kina nie ma nawet co myśleć. Momentami zastanawiałem się, czy aby epatowanie brutalnymi scenami jest potrzebne? Momentami wyglądało to wręcz groteskowo, a wpływu na fabułę tak naprawdę nie miało żadnego. Sceny takie jak odpiłowywanie nogi, czy „poszerzenie uśmiechu” Vidalowi, a następnie motyw szycia rany i próba wypicia szklaneczki, choć bezkrwawe, robią wrażenie i na długo zapadają w pamięć, lecz we mnie budziły tylko odrazę. Jestem pewien, że bez tych scen (a przynajmniej bez ukazania ich w takiej formie) film mógłby obejść się beż żadnej straty. Zyskałby nawet, bo dziecku poniżej 15 roku życia z całą stanowczością zabroniłbym oglądać film.
In minus zaliczyłbym też początkową dłużyznę filmu. Trudno mi określić po jakim czasie to było, ale w pewnym momencie zacząłem się kręcić w fotelu, bo akcja posuwała się w nieco zbyt ślimaczym tempie. Od początku wiadomo było, że coś się będzie dziać, ale reżyserowi nie udało się oczekiwania zamienić w napięcie. Podejrzewam, że gdybym oglądał ten film teraz na DVD, nie opanowałbym pokusy aby skorzystać z przycisku x1.1 lub x 1.2, przywracając normalną prędkość tylko w momencie dialogów. Na szczęście akcja nagle dostaje kopa i później człowiek siedzi już wbity w fotel nie mogąc oderwać wzroku od ekranu.
Streścić fabułę filmu jest trudno, ponieważ różnie można odczytywać to, co działo się na ekranie. Ofelia przyjeżdża na prowincję, gdzie rządzi kapitan Vidal, usiłujący poradzić sobie z partyzantami. Jeszcze w drodze, w czasie krótkiego postoju, dziewczynka spotyka małą wróżkę. Po dojechaniu na miejsce, oczywiście okazuje się, że Vidal to zły człowiek jest. Na pomoc naszej bohaterce przychodzi na szczęście opiekunka, oraz… tytułowy Faun, który informuje ją, że Ofelia jest księżniczką i aby wrócić do swojego królestwa musi wykonać trzy zadania. Jakie to zadania, dziewczynka ma dowiedzieć się później z książki ofiarowanej jej przez Fauna. Pierwsze z nich okazuje się… hm… jak z bajki Andersena, kolejne już dużo bardziej rzeczywiste, ale ciągle czerpiące z mitologii i legend. Przy czym należy zaznaczyć, że w międzyczasie toczy się normalne życie Ofelii. Kapitan Vidal walczy z partyzantami, którym pomaga opiekunka dziewczynki pełniąca funkcję gosposi.
Film prezentuje się wyśmienicie zarówno od strony wizualnej, dźwiękowej, jak i od strony gry aktorskiej. Efekty specjalne nie są nadmiarowe, ani efekciarskie, bardzo dobrze komponują się w film. Podobnie muzyka. Motyw kołysanki na długo pozostaje w pamięci, a pozostałych utworów nie słyszy się, bo są tylko podbudową dla akcji.
To, dlaczego warto obejrzeć ten film, to zakończenie. Jestem nim po prostu zachwycony. Nie dość, że nie pozostawia obojętnym, to pozwala na wieloraką interpretację nie tylko samego zakończenia, ale całego filmu. Czy świat „Fauna” był rzeczywisty, czy istniał tylko w wyobraźni dziecka?
Odpowiedzieć na to pytanie musi sobie sam widz…
Ja skłaniam się ku tej pierwszej opcji.