Autor: A.Mason | niedziela, 13 grudnia 2009 - 4:45
Kategoria: Publicystyka

okladka

Dziś pomyślałem, że podrzucę Wam dwa krótkie cytaty z wywiadu z Łukaszem Orbitowskim dla słowackiego Istrozinu. Polski horror i spojrzenie na niego niespecjalnie mnie pociągają, więc z wywiadu wyciąłem dwa najbardziej interesujące mnie fragmenty dotyczące fantastyki. Myślę, że warto zerknąć jaki jej obraz przekazują nasi autorzy za granicą.

Tłumaczenie odbyło się na trasie słowacki-polski-słowacki-polski, więc od oryginału może nieco odbiegać ;-)

 

MK: Jak widzi Pan współczesny polski rynek fantastyki?

ŁO: […] Jeśli rozdzielimy fantastykę na naukową i rozrywkową, to ta pierwsza ma się u nas bardzo dobrze. Wielu autorów pisze bardzo dobre, mocne i mądre ksiązki. Jacek Dukaj jest według mnie o krok od międzynarodowego sukcesu, ale wspomnieć trzeba także Wita Szostaka, Szczepana Twardocha, Jacka Sobotę. Gorzej jest z fantastyką rozrywkową, tu nasi autorzy często idą na łatwiznę, powtarzają się i tworzą według zasady „szybciej, mocniej, do przodu!”. Na uwagę zasługują przede wszystkim Grzędowicz, Kossakowska, ponieważ tych już Pan z pewnością zna, dołożę jeszcze Piotra Rogożę, wyśmienitego młodego autora.

MK: Bardzo popularna jest u was fantastyka związana z wojną lub militarystyką (u nas znani są z tego prądu Ziemiański, Grzędowicz i Magda Kozak, nawet Sapkowski niedawno napisał książkę o wojnie). Co jest głównym powodem, że się u Was pisze tyle tego rodzaju fantastyki?

ŁO: A kiedy Grzędowicz napisał jakiś militarystyczny tekst? Znów coś przeoczyłem. Ciężko mi na to pytanie odpowiedzieć, niech się zastanowię: może dlatego, że w Polsce mamy tak trochę kult armii, wspominamy czyny naszych żołnierzy, w literaturze robi to Jacek Komuda, a Ziemiański wskazuje, że możemy sobie całkiem dobrze poradzić nawet w jakiejś wojence w przyszłości. Zaskoczył mnie Pan trochę. Naprawdę myśli Pan, że to typowy polski przejaw? Według mnie wynika to z gier konsolowych, tam się wiele strzela, ludzie przyzwyczaili się, a teraz szukają strzelanin nawet w książkach.

 

Pierwszą odpowiedź cytuję w celach informacyjnych, gdyż miałem już okazję brać udział i być świadkiem niejednej dyskusji na temat kondycji fantastyki polskiej, więc nie czuję się na siłach do wznawiania tamatu i tutaj.

Zastanawia mnie jednak druga odpowiedź. Czy rzeczywiście na popularność fantastyki militarnej mają u nas wpływ gry? Dotąd na pierwszym miejscu stawiałbym naszą historię (naukę i spojrzenie), a przede wszystkim – film. Szczególnie, że najbardziej znana i ceniona u nas literatura militarystyczna pisana jest przez autorów, których o granie* bym nie posądzał.

Nie wydaje mi się też, żeby tworzyło się u nas takiej literatury znacznie więcej niż kiedy indziej, ale to może być kwestią interpretacji. To prawda, w ostatniej dekadzie wypłynęło na nurcie militarystycznym kilku autorów, ale trudno to nazwać jakimś prądem, bo nie poszli za tym inni. Nieco częściej wykorzystuje się we współczesnej fantastyce polskiej motywy sensacyjne, (para)militarne, ale czy fakt ten uprawnia do twierdzeń o wzroście czy popularności fantastyki militarystycznej i wojennej? Tego nie jestem pewien.

Gry dotąd traktowałem raczej jako konkurencję lub substytut książek, a nie jako produkt mogący wywołać jakikolwiek zauważalny pęd ku literaturze. I jeśli sobie przypomnę to, w co dotąd miałem okazję grać, to nie sądzę, żeby w jakakolwiek sposób wpłynęło to na mnie pobudzając czytania. Jeśli już, to do kupna kolejnej gry.

A jak to wygląda w Waszym przypadku?

 

 

PS: Zapomniałem oczywiście o efekcie „Wiedźmina” i wzroście sprzedaży książek Andrzeja Sapkowskiego spowodowanych sukcesem gry – jeden, jedyny chyba wyjątek, stanowiący niepewne, tudzież – chybotliwe, potwierdzenie tezy Łukasza Orbitowskiego ;-)

 

 

_______

* pisząc „granie” mam na myśli współczesne (młodzieżowe) normy czasu spędzanego przy grach ;-)

 

Autor: A.Mason | środa, 05 sierpnia 2009 - 0:38
Kategoria: Publicystyka

Bywają sytuacje głupie, a bywają jeszcze głupsze.

No i bywają sytuacje najgłupsze.

Te ostatnie przydarzają mi się zdecydowanie za często, ale sprawa wbrew humorystycznemu przedstawieniu jej przeze mnie jest poważna.

Otóż kupiłem sobie radio, coby móc wysłuchać „Trójki”. Wiecie, podobno groziła jej likwidacja, zbierano podpisy pod petycje itd. Podpisałbym, ale radia nie słuchałem od kilku lat. No to sobie kupiłem, żeby dowiedzieć się – podpisać się, czy nie.

No i tak przez ostatnie dni podsłuchiwałem sobie na przemian Radio Numer Trzy i Radio Ojca Rydzyka. Ale dziś, jako że odbiór nie był zbyt dobry, za pięć minut północ zacząłem kręcić pokrętłem (kręcenie gałką niektórym źle się kojarzy) i wykręciłem tym razem program, na którym jakaś kobieta czytała książkę. Dykcję miała odpowiednią, fabuła wydała się ciekawa, to się zasłuchałem. Oczywiście nie muszę wspominać, że tuż przed północą jest już noc, a w nocy ludzie powinni spać. Ja nie spałem, ale się już przyszykowałem.

No i wybiła północ, o której okazało się, że słucham Polskiego Radia Numer Jeden.

Północ wybiła, ale to nie duchy spowodowały, że ogarnęło mnie przerażenie. W radyjku usłyszałem bowiem… hymn państwowy! Oczywiście nie od razu się przeraziłem, bo w pierwszej chwili zacząłem sobie próbować przypomnieć jaka dziś data i jakie święto lub jakie wspomnienie ważnego wydarzenia spowodowało, że w radiu puścili hymn. Przeraziłem się dopiero w momencie, kiedy zdałem sobie sprawę z pewnej rzeczy…

Ci z Was, którzy nie zdążyli się jeszcze zorientować w mojej sytuacji, niech wspomną sobie:

 

Art. 14. Ustawy o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej Polskiej oraz o pieczęciach państwowych:

 

1. Podczas wykonywania lub odtwarzania hymnu państwowego obowiązuje zachowanie powagi i spokoju. Osoby obecne podczas publicznego wykonywania lub odtwarzania hymnu stoją w postawie wyrażającej szacunek, a ponadto mężczyźni w ubraniach cywilnych – zdejmują nakrycia głowy […]

 

Teraz chyba już rozumiecie moje przerażenie. Przez całe życie uczono mnie, że w momencie grania hymnu powinienem zachowywać się jak ustawa nakazuje, tyle że…

No właśnie! Trochę trudno, kiedy publicznie odtwarzają hymn (w końcu to radio publiczne jest), stać tak w samych majtkach i wyrażać swoją postawą szacunek…

Pewnych najgłupszych sytuacji nawet ustawa nie przewiduje.

 

Autor: A.Mason | poniedziałek, 13 kwietnia 2009 - 23:02
Kategoria: Publicystyka

W zasadzie, to dobrze, jeśli nic się nie dzieje. Bo jeśli dzieje się źle, to jest niedobrze, a jeśli się dzieje dobrze, to ludzie chcą mieć lepiej, a to też niedobrze. W takim razie najlepiej, kiedy nic się nie dzieje. I na tym kończę.

 

Więc kiedy ktoś mnie pyta "Cóż tam, panie, w fantastyce?", zwykle odpowiadam "Spieprzaj".

Tylko nie dodaję "dziadu!"

…bo nie chcę wyjść na buraka*.

 

_____________

* swoją drogą zamiast "buraka" miało być inne słowo, ale gdybym napisał co myślę prokuratura pewnie by się mogła przyczepić o obrazę prezydenta.

 

Autor: A.Mason | niedziela, 28 września 2008 - 20:18
Kategoria: Publicystyka

okladka

W ósmym numerze z 2008 roku "Nowej Fantastyki" największe kontrowersje i odzew wzbudził felieton Jarka Grzędowicza, a gdzieś obok niego przemknął zupełnie niezauważony tekst Marcina Przybyłka pt. "Poczucie winy". Co ciekawe, oba felietony wpisują się w dyskusję na temat tego, jaka powinna być literatura, tyle że Przybyłek głosi pozornie mniej kontrowersyjne poglądy.

Zacznę od końca Przybyłka (hej, tylko bez skojarzeń mi tu!), a mianowicie słów "Więc po raz ostatni: dość poczucia winy. Nauka może być, ale nie musi". Jest to teza, z którą zgadzam się bez kontekstu, a w kontekście felietonu – sprzeciwiam się jej do imentu. Dlaczego? Ponieważ Przybyłek pisze przede wszystkim o fantastyce naukowej (science-fiction), która moim zdaniem bez nauki nie ma prawa się obyć (nazwa w końcu do czegoś przecież zobowiązuje).

Jednak kiedy zacząłem zastanawiać się ile science jest w fiction, paradoksalnie doszedłem do dwóch skrajnych wniosków. Pomyślałem sobie, że każdy element naszego życia opisany jest jakąś nauką, od wpadającej do głowy jako pierwszej, kiedy mówimy o science-fiction – fizyki, przez matematykę, biologię, chemię, kulturę fizyczną… (a przepraszam, przypomniał mi sie plan zajęć z podstawówki). Można też przecież w powieściach i opowiadaniach znaleźć takie nauki jak psychologia, socjologia, a nawet sztuka i inne dziedziny humanistyczne.

Z drugiej strony, zacząłem się zastanawiać, ile rzeczywiście jest nauki w tych samych książkach, o których pomyślałem wyżej. Czy można nazwać powieścią science-fiction książkę, która jest zgodna ze stanem wiedzy jaką obecnie posiadamy, ale nie odwołuje się do niego bezpośrednio. Czym różni się statek kosmiczny wędrujący od gwiazdy do gwiazdy, w który przywali meteoryt, od samochodu osobowego, tudzież ciężarowego, który złapie gumę? W końcu i tu, i tu musi się znaleźć ktoś, kto wyjdzie na zewnątrz pojazdu i go naprawi. Gdzie tu w sf miejsce na naukę różniącą się od powieści realistycznej, skoro całość odbywać się będzie w pewnej opisanej (naukowo) rzeczywistości? A co z fantasy? Czyżby różnica była tylko w scenografii czy nauce? S-f = (astro)fizyka, fantasy = historia?

Oczywiście powyższy mój wywód zmierza w kierunku zdefiniowania tego, co dotąd nie zostało jeszcze zdefiniowane, a czego prób zdefiniowania ja się nie podejmę, pozostając jedynie przy kilku pytaniach.

Przybyłek w swoim felietonie postuluje jeszcze: «Czytelnicy gnieceni poczuciem winy, że czytacie coś "nienaukowego": zrzućcie je!». Z takim postulatem nie zgodzić się nie mogę, bo uważam, że każdy powinien czytać to, co lubi i chce, bez żadnego niż wewnętrzny przymus.

Skąd więc biorą się chęci zdeprecjonowania czytelników literatury nienaukowej i wzbudzenia w nich poczucia winy, że są gorsi? Wydaje mi się, że oprócz chęci dowartościowania się przez krytykantów, jest to związane po prostu ze złym rozumieniem tego, do czego powinna służyć literatura – rozrywce i nauce. Oczywiście, jeśli mam szeregować, to jako najbardziej wartościową najpierw wybrałbym literaturę łączącą naukę i rozrywkę, następnie służącą tylko li nauce i służącą rozrywce, na samym końcu – literaturę nie służącą niczemu i taką, która źle realizuje wcześniej przeze mnie wymienione cele.

Czy na podstawie książek jakie czytają można wartościować czytelników?

Tak…

No co? Zdziwieni takim stwierdzeniem? Jeżeli ktoś jako jedyną przyswajalną (podkreślam, żeby nie było…), przyjmuje literaturę tylko rozrywkową, odrzucając zupełnie tą zwaną potocznie "trudniejszą", to znaczy, że coś z nim jest nie tak. Albo próbuje zupełnie uciec od życia, albo nie starcza mu inteligencji, ewentualnie jedno i drugie. Najczęściej oznacza to cofanie się w rozwoju, a tego to już powinno się wstydzić…

Dlatego parafrazując Przybyłka:

Czytelnicy gnieceni poczuciem winy, że czytacie coś "bezwartościowego": zrzućcie je!, zacznijcie czytać także rzeczy bardziej wartościowe… niekoniecznie fantastykę…

 

 

Autor: A.Mason | sobota, 27 września 2008 - 14:30
Kategoria: Publicystyka

No i czas na odgrzewany kotlet, czyli wiersz napisany przeze mnie jakieś 7 lat temu. Myślałem, że stracił aktualność, a tu nie, od czasu do czasu problem lustracji powraca i wypływa na świat…

 

Horror o tym, jak kible zjadają świat

czyli fraszka na lustrację

 

Kibel tu, kibel tam.

W domu także kibel mam.

Boję się, że dnia pewnego,

Wyjdzie z niego coś strasznego.

 

Wyjdzie z mojej ubikacji,

Straszny pan z "Kanalizacji",

Po czym rzecze: "Do wakacji,

Pan obiektem jest lustracji…"

 

 

Autor: A.Mason | czwartek, 11 września 2008 - 5:54
Kategoria: Publicystyka

Trafiłem dziś na wywiad przeprowadzony przez czasopismo "Play" z Andrzejem Sapkowskim i oczom mym ukazał się las… Las literek. Część z nich wyglądała tak:

Książka i gra to zupełnie różne media. Przy całym szacunku dla postępu, zwłaszcza w branży komputerowej, książka się nie zmieni i zmienić nie może, zawsze będzie taka sama, jak była za Gutenberga. Fabuła książki musi być zwarta i konsekwentna, intryga musi – przez cały czas – zmierzać i prowadzić do jedynego słusznego zakończenia, jedynego możliwego finału. Tu absolutnie nie ma miejsca na jakąkolwiek interaktywność, jest ona nie do pomyślenia.

Czy aby na pewno? Jedyne możliwe zakończenie "Wiedźmina" (książki) okazuje się wcale nie jedynym możliwym finałem. Że jest zakończeniem otwartym dowodzą choćby prośby czytelników o kontynuację. Heh.

Wydaje mi się, że w literaturze można znaleźć wiele książek, które mają otwarte zakończenia, a można znaleźć i takie, których zakończenie było przez autora zmieniane ("Limes Inferior" Zajdla). Jak więc tutaj mówić o jedynym słusznym zakończeniu?

A brak interaktywności? Czy na pewno jest nie do pomyślenia? Kilkanaście lat temu dosyć popularna była seria "Wehikuł Czasu" – cykl książek, w których czytelnik miał wpływ na losy bohaterów. Po każdym mini rozdziale było pytanie o wybór z kilku możliwych działań bohatera i w zależności od tej decyzji czytelnik przeskakiwał na różne strony.

Oczywiście książeczki te były jak Windows – można się było na nich "zapętlić", treść często zostawiała sporo do życzenia, ale jednak istniały i wcale nietrudno wyobrazić sobie ich doskonalsze wersje pozbawione "bugów".

Andrzej Sapkowski więc albo nie zna, albo po prostu zignorował ten kawałek historii literatury…

 

Autor: A.Mason | wtorek, 29 lipca 2008 - 0:21
Kategoria: Publicystyka

Ludzie to są dziwni w swoim puryzmie językowym.

Co i rusz spotykam się z uwagą, że zwrot „wzajemna współpraca” jest niepoprawnym, i że wstyd! i hańba! I że szczególnie lubujący się w tym haśle nasi kochani politycy powinni się wstydzić…

A mnie śmieszy to święte oburzenie, co i rusz pojawiające się na różnych forach internetowych, gdy schodzi na temat poprawności językowej. Dlaczego mnie śmieszy? Bo jak raz politycy mówią całą prawdę i tylko prawdę, to są nękani przez różnych rosłych i domorosłych polonistów.

A wystarczy spojrzeć do słownika PWN, żeby dowiedzieć się, że współpraca to:

3. «działalność prowadzona na czyjeś zlecenie, wiążąca się ze zdradą lub z działaniem na czyjąś niekorzyść»

Czymże więc może być „wzajemna współpraca”?

No czym?

To już pozostawię bez komentarza…

 

 

Autor: A.Mason | środa, 19 marca 2008 - 2:00
Kategoria: Publicystyka

Dziś zmarł Arthur C. Clarke.

I właściwie na tym powinienem zakończyć wpis do bloga, gdyż od jakiegoś czasu nie lubię internetowych zwyczajów w rodzaju stawiania świeczek czy nabożnego opłakiwania zmarłych. Głupie to i tak naprawdę w większości przypadków niczemu nie służy, a jest tylko przejawem swego rodzaju ekshibicjonizmu.

Człowiek "żyje", dopóki się o nim pamięta. Pisarz, dopóki "żyją" jego książki.

Teraz czekam na chwilowy "boom" w prasie, radiu i telewizji, na wzmożone zainteresowanie twórczością Clarke’a, oraz na sporą ilość artykułów o nim.

A potem na ciszę…

I tylko sporadyczne westchnienie jakiegoś nastolatka, który przy okazji jakiejś kolekcji klasyki oglądnie sobie "Odyseję". Albo może takiego (będzie to chyba rzadszy przypadek), który przeglądnąwszy "kanon" literatury s-f postanowi sięgnąć po którąś z książek sir Arthura.

Miło będzie przeczytać jakąś entuzjastyczną wypowiedź młodzieńca, który pierwszy raz odkryje "Spotkanie z Ramą". Niestety będzie to jakiś zwariowany młodzieniec, bo obawiam się, że dla przeciętnego współczesnego dzieciaka "to już będzie nie to"…

Może to i lepiej?

Za jakiś czas same książki Clarke’a ulegną "zapomnieniu", podobnie jak "Odyseja" czy inne dzieła Homera. Klasyka, którą wszyscy znają, ale nie czytają. Klasyka, która wraca we współczesnych interpretacjach. Klasyka, której pierwiastki przebijają się w dziełach bezwiednych adeptów sztuki pisarskiej.

To chyba najlepsze, co może spotkać pisarza.

Clarke’a już spotkało…

…Na szczęście jeszcze za życia…

 

Autor: A.Mason | piątek, 04 stycznia 2008 - 23:50
Kategoria: Publicystyka

No i stało się. Życie, prześcignąwszy mnie w moich najnieśmielszych marzeniach, pokazało mi ogon, a następnie odwróciło się i zionęło we mnie ogniem, niczym jakiś niezbyt zachwycony moim widokiem smok. Leżę teraz na asfalcie, wiele się od niego nie odróżniając, bo spalonym. Każdy, nieobeznany ze zwyczajami tutejszych smoków, przechodzień może mnie podeptać i nawet nie musi przepraszać za nieuwagę.

Spalonym jest nie tylko ze smoka, ale bardziej jeszcze ze wstydu, któren mnie ogarnia, gdy po mnie przechodzi kobieta, do której bardziej przynależna jest sukienka, czy też spódnica niźli spodnie. Czerwienieję ze wstydu patrząc w… niebo i widząc majt… ające po niebie chmury. Na chwilę zaczynam odróżniać się od czarnego asfaltu i wtedy zaczynam obrywać po łbie za podglądactwo. Nie jest źle, jeśli obrywam parasolką, tudzież torbą z zakupami, gorzej, gdy obrywam czerwoną torebką. Damską.

No właśnie.

A wszystko zaczęło się od tego, o czym mogliście przeczytać u mnie już wcześniej – kupiłem, ku swojej zgubie, „Ferdydurke”. I postanowiłem kupić Gałczyńskiego. I jak to zwykle w życiu bywa, to spłatało mi psikusa i już w dwa dni po postanowieniu udało mi się wieszcza zanabyć. W taniej, co prawda, książce, i starej, ale jednak był.

Ale nie to stało się moim nieszczęściem, ani fakt, że zakupioną książkę z nudów wspomniałem przeczytawszy ją drugi od dawna raz. Były to „Listy z fiołkiem” – zbiór listów obywatela Karakuliambra zawsze tytułowanych „Szanowny Obywatelu Redaktorze!”.

W jednym z wyżej wspomnianych listów Karakuliambro pisze do Redaktora w sprawie portfela, co go mu gdzieś w czasie uroczystości wcięło, przez co zasoby pieniężne oraz pamiątkowe listy, obywatel piszący zmuszony jest nosić w damskiej torebce swojej nieboszczki ciotki. Czy czerwonej? Nie wiem, ale mniemam, że coś w okolicy tego koloru, gdyż jak pisze Karakuliambro, jego torebka stała się przedmiotem szyderstw wszystkich lokatorów domu. Na zakończenie zapytowywuje on (K., bo przecież nie dom), czy „wolny mężczyzna na wolnym kontynencie nie może nosić damskiej torebki? Czy wszystkie poczynania muszą być wyszydzane”?

Śmiech mnię wziął wielki, gdy przeczytałem powyższe, bo natychmiast skojarzyłem sobie to ze sprawą czerwonej torebki obywatela Tinky Winky, Teletubisiem zwanego i przez panią Ewę Sowińską zbadanym mającym być na okoliczność homoseksualizmu.

Śmiech mnię wziął, gdyż wiedziałem, że będę miał świetny wpis w bloga.

Ale nieszczęściem nie zabrałem się za pisanie w porę, co okazało się katastrofą nieprzebolałą przeze mnie, bo dziś został mi podsunięty pod nos news, że w rankingu „2007 Idiot of the Year” zorganizowanym na swoim blogu przez Emila Steinera, redaktora dziennika „Washington Post”, trzecie mniejsce zajęła… „Ewa Sowinska of Poland!”!

Oczywiście nie posądzam Was, że nie będziecie wiedzieli za co…

Cytat za "Wprost":

Sowińska, w rozmowie z dziennikarzami "Wprost" rozważała powołanie zespołu psychologów do sprawdzenia, czy Tinky Winky, postać z brytyjskiej bajki dla dwulatków, nie jest gejem, skoro nosi czerwoną torebkę, a antenka na jego głowie jest trójkątna.

Sprawa obiegła niemal wszystkie światowe media, od Australii po Amerykę.

I jak tu teraz poważnie potraktować mój pomysł podsunięcia pani Sowińskiej rzeczonego wyżej zbioru listów, celem usunięcia i wymazania imć Gałczyńskiego z kanonu lektur szkolnych?

Nawet w Ameryce nie wezmą mnie poważnie…

 

 

 

Autor: A.Mason | środa, 02 stycznia 2008 - 21:49
Kategoria: Publicystyka

No i na koniec roku, jak zwykle polazłem do księgarni. Hmm… Źle… Powinienem napisać – jak zwykle poszedłem do księgarni, a było to na koniec roku. Niby różnica niewielka, ale przynajmniej żaden wprawny czytelnik mojego bloga nie zarzuci mi, że chodzę do księgarni tylko na koniec roku.

Chociaż wziąwszy pod uwagę tempo, w jakim od jakiegoś czasu czytuję książki, wcale nie byłoby nierozsądnym skakać do sprzedajni książek tylko raz w roku.

No, ale cóż, poszedłem do tej lubelskiej księgarni… dziwne, ale ciekawe rzeczy przytrafiają mi się tylko w lubelskich księgarniach. Fatum jakie, czy co?

No więc nie napiszę już, że poszedłem do księgarni, bo bym się powtórzył, a tu przecież nie o wierszówkę chodzi, tylko o to, żeby czytelnik miał co czytać.

Przejdę kawałek dalej i dojdę do tego, że doszedłszy do kasy położyłem wybrane przeze mnie książki na ladzie. Oczywiście, po to, żeby je kupić, bo książek z reguły nie sprzedaję, co najwyżej oddaję za freeko potrzebującym.

Położyłem na ladzie i jak zwykle zapytałem… Od dziesięciu lat co poszedłem do księgarni pytałem, bo nie miałem, a zależało mi, żeby mieć. Tylko że w księgarni nigdy nie mieli, a jak mieli, to ja nie miałem… pieniędzy.

To zapytałem:

– A „Ferdydurke” mają oni?

A oni… właściwie to były one… w liczbie jeden:

– Chwileczkę, sprawdzę.

I zaczęła sprawdzać.

„Ha!” zaśmiałem się w duszy, bo mnie się śmieszno zrobiło. Nigdy nie mieli, nawet jak sprawdzali.

– Proszę – powiedziała księgarnia (to ta pani, co sprzedaje w księgarni, jakby kto nie znał podstaw polskiego).

Księgarnia powiedziała „proszę”, Ferdydurke zaległa na ladzie, a mnie zatkało.

Mina mnie zrzedła, a pani księgarnia niezrażona kontynuowała:

– Sukces byłego ministra Giertycha.

No i faktycznie, dziesięć lat nie było, a teraz Roman mi załatwił, że było. Wystarczyło książkę wypieprzyć z kanonu lektur szkolnych, a już ludzie znów zaczynają ją czytać z przyjemnością, a nie ze szkolnym przymusem. A jak wiadomo, popyt czyni podaż, więc książkę bez problemu można dorwać już na półkach.

Nawet po tym, jak ustąpił ze stanowiska, trzeba przyznać, że nie bez kozery zawsze prezesa LPRu lubiłem.

Hmmm, a wiecie, że to nie byłby wcale zły pomysł, żeby tak wypatroszyć cały kanon lektur szkolnych i zamienić go innymi? Ludziska zaczęli by znowu czytać klasykę, co to wszyscy ją znają, a nie czytają… I tak co jakiś czas nowe lektury do kanonu, a stare do czytania ludziom…

Tylko o co ja teraz mam pytać w księgarniach?…

…Może o Gałczyńskiego?

 

 

Autor: A.Mason | poniedziałek, 02 lipca 2007 - 12:02
Kategoria: Publicystyka

DSCF0840a.JPGNiestety, ale w czasie ostatnich Dni Fantastyki we Wrocławiu miał miejsce incydent, który trudno nazwać małym.

Jeden ze znanych działaczy fantastycznych zachował się tak, że po prostu słów brak na opisanie (wystarczy spojrzeć na zdjęcia). O co tak naprawdę poszło, nietrudno się domyślić. Przykro, że takie zdarzenia mogą się dziać wśród kulturalnych (a takimi dotąd wydawali się konwentowicze) ludzi.DSCF0844b.JPG Takie zachowanie nie przystoi nikomu, a już szczególnie nie człowiekowi, który od wielu lat działa w światku fantastycznyma, już na pewno nie, jeśli dochodzi do obrażeń cielesnych. Ponieważ pokrzywdzony – Jakub Ćwiek, umył ręce od całej sprawy, nie czuję się upoważniony do wskazywania kim jest sprawca. Chociaż jestem pewien, że wszyscy i tak niedługo się dowiedzą.
czytaj dalej »

Autor: A.Mason | poniedziałek, 28 maja 2007 - 0:31
Kategoria: Publicystyka

Burza przyszła, więc nie było co robić, to sobie na poligonie film o tytule „300” oglądnęliśmy.
Nie będzie spojlerem wielkim, jeśli napiszę, że oni tam na końcu walczą za 300. I w zwiazku z tym naszla mnie taka wątpliwość, że co prawda znam takich, co i za setkę potrafią obić komuś mordę, ale raczej poniżej ćwiartki nie schodzą.
Na miejscu Spartan ja bym się jednak zastanowił, czy chociaż o 0,75 litra by się nie potargować, bo trzy setki, to tyle co nic…