Dziś zmarł Arthur C. Clarke.
I właściwie na tym powinienem zakończyć wpis do bloga, gdyż od jakiegoś czasu nie lubię internetowych zwyczajów w rodzaju stawiania świeczek czy nabożnego opłakiwania zmarłych. Głupie to i tak naprawdę w większości przypadków niczemu nie służy, a jest tylko przejawem swego rodzaju ekshibicjonizmu.
Człowiek "żyje", dopóki się o nim pamięta. Pisarz, dopóki "żyją" jego książki.
Teraz czekam na chwilowy "boom" w prasie, radiu i telewizji, na wzmożone zainteresowanie twórczością Clarke’a, oraz na sporą ilość artykułów o nim.
A potem na ciszę…
I tylko sporadyczne westchnienie jakiegoś nastolatka, który przy okazji jakiejś kolekcji klasyki oglądnie sobie "Odyseję". Albo może takiego (będzie to chyba rzadszy przypadek), który przeglądnąwszy "kanon" literatury s-f postanowi sięgnąć po którąś z książek sir Arthura.
Miło będzie przeczytać jakąś entuzjastyczną wypowiedź młodzieńca, który pierwszy raz odkryje "Spotkanie z Ramą". Niestety będzie to jakiś zwariowany młodzieniec, bo obawiam się, że dla przeciętnego współczesnego dzieciaka "to już będzie nie to"…
Może to i lepiej?
Za jakiś czas same książki Clarke’a ulegną "zapomnieniu", podobnie jak "Odyseja" czy inne dzieła Homera. Klasyka, którą wszyscy znają, ale nie czytają. Klasyka, która wraca we współczesnych interpretacjach. Klasyka, której pierwiastki przebijają się w dziełach bezwiednych adeptów sztuki pisarskiej.
To chyba najlepsze, co może spotkać pisarza.
Clarke’a już spotkało…
…Na szczęście jeszcze za życia…