W ósmym numerze z 2008 roku "Nowej Fantastyki" największe kontrowersje i odzew wzbudził felieton Jarka Grzędowicza, a gdzieś obok niego przemknął zupełnie niezauważony tekst Marcina Przybyłka pt. "Poczucie winy". Co ciekawe, oba felietony wpisują się w dyskusję na temat tego, jaka powinna być literatura, tyle że Przybyłek głosi pozornie mniej kontrowersyjne poglądy.
Zacznę od końca Przybyłka (hej, tylko bez skojarzeń mi tu!), a mianowicie słów "Więc po raz ostatni: dość poczucia winy. Nauka może być, ale nie musi". Jest to teza, z którą zgadzam się bez kontekstu, a w kontekście felietonu – sprzeciwiam się jej do imentu. Dlaczego? Ponieważ Przybyłek pisze przede wszystkim o fantastyce naukowej (science-fiction), która moim zdaniem bez nauki nie ma prawa się obyć (nazwa w końcu do czegoś przecież zobowiązuje).
Jednak kiedy zacząłem zastanawiać się ile science jest w fiction, paradoksalnie doszedłem do dwóch skrajnych wniosków. Pomyślałem sobie, że każdy element naszego życia opisany jest jakąś nauką, od wpadającej do głowy jako pierwszej, kiedy mówimy o science-fiction – fizyki, przez matematykę, biologię, chemię, kulturę fizyczną… (a przepraszam, przypomniał mi sie plan zajęć z podstawówki). Można też przecież w powieściach i opowiadaniach znaleźć takie nauki jak psychologia, socjologia, a nawet sztuka i inne dziedziny humanistyczne.
Z drugiej strony, zacząłem się zastanawiać, ile rzeczywiście jest nauki w tych samych książkach, o których pomyślałem wyżej. Czy można nazwać powieścią science-fiction książkę, która jest zgodna ze stanem wiedzy jaką obecnie posiadamy, ale nie odwołuje się do niego bezpośrednio. Czym różni się statek kosmiczny wędrujący od gwiazdy do gwiazdy, w który przywali meteoryt, od samochodu osobowego, tudzież ciężarowego, który złapie gumę? W końcu i tu, i tu musi się znaleźć ktoś, kto wyjdzie na zewnątrz pojazdu i go naprawi. Gdzie tu w sf miejsce na naukę różniącą się od powieści realistycznej, skoro całość odbywać się będzie w pewnej opisanej (naukowo) rzeczywistości? A co z fantasy? Czyżby różnica była tylko w scenografii czy nauce? S-f = (astro)fizyka, fantasy = historia?
Oczywiście powyższy mój wywód zmierza w kierunku zdefiniowania tego, co dotąd nie zostało jeszcze zdefiniowane, a czego prób zdefiniowania ja się nie podejmę, pozostając jedynie przy kilku pytaniach.
Przybyłek w swoim felietonie postuluje jeszcze: «Czytelnicy gnieceni poczuciem winy, że czytacie coś "nienaukowego": zrzućcie je!». Z takim postulatem nie zgodzić się nie mogę, bo uważam, że każdy powinien czytać to, co lubi i chce, bez żadnego niż wewnętrzny przymus.
Skąd więc biorą się chęci zdeprecjonowania czytelników literatury nienaukowej i wzbudzenia w nich poczucia winy, że są gorsi? Wydaje mi się, że oprócz chęci dowartościowania się przez krytykantów, jest to związane po prostu ze złym rozumieniem tego, do czego powinna służyć literatura – rozrywce i nauce. Oczywiście, jeśli mam szeregować, to jako najbardziej wartościową najpierw wybrałbym literaturę łączącą naukę i rozrywkę, następnie służącą tylko li nauce i służącą rozrywce, na samym końcu – literaturę nie służącą niczemu i taką, która źle realizuje wcześniej przeze mnie wymienione cele.
Czy na podstawie książek jakie czytają można wartościować czytelników?
Tak…
No co? Zdziwieni takim stwierdzeniem? Jeżeli ktoś jako jedyną przyswajalną (podkreślam, żeby nie było…), przyjmuje literaturę tylko rozrywkową, odrzucając zupełnie tą zwaną potocznie "trudniejszą", to znaczy, że coś z nim jest nie tak. Albo próbuje zupełnie uciec od życia, albo nie starcza mu inteligencji, ewentualnie jedno i drugie. Najczęściej oznacza to cofanie się w rozwoju, a tego to już powinno się wstydzić…
Dlatego parafrazując Przybyłka:
Czytelnicy gnieceni poczuciem winy, że czytacie coś "bezwartościowego": zrzućcie je!, zacznijcie czytać także rzeczy bardziej wartościowe… niekoniecznie fantastykę…